W dzieciństwie miałam bzika na punkcie filmów Disneya. Do tego stopnia, że sama zamierzałam zostać księżniczką (banał, wiem). Księżniczki mieszkały w zamkach, nosiły olśniewające balowe suknie i zawsze znajdowały księcia z bajki, z którym żyły długo i szczęśliwie. W końcu jednak każdą z nas dogania proza życia i baśniowe marzenia muszą ustąpić miejsca sprawom, które wcześniej nawet nam przez myśl nie przeszły. „Oby tylko nie puścił mnie kantem” to dobry przykład.
Owszem, wierzę, że gdzieś tam istnieje swego rodzaju „ten jedyny”, ale doświadczenie podpowiada mi, że wszystkich cech, na których nam zależy, nigdy nie znajdziemy w jednym człowieku. Co więcej – trzymając się kurczowo tej idei, przeoczymy wiele wspaniałych i cudownie niedoskonałych osób. Ludzie to nie postacie z bajek, ale pełne sprzeczności istoty z krwi i kości. Nie będą trzymali się scenariusza, jaki napisaliśmy dla nich w myślach – i nic w tym złego.
Podkreślam: koniec poszukiwań „tego jedynego” nie oznacza, że mamy się zadowolić „byle czym”. Jestem gorącą zwolenniczką myślenia, że należy nam się wszystko, czego pragniemy, jednak licząc się z kompromisami w kwestii tego, co dokładnie i w jaki sposób dostaniemy. Głęboko wierzę też w motto „to nie błogosławieństwo, a lekcja”. Doświadczyłam błogosławieństw i wiele się NAUCZYŁAM. Może i nie od razu doceniałam te doświadczenia, ale gdy uwolniłam się już od bólu, mogłam wykorzystać całą wiedzę, jaką mi przekazał.
„Ten jedyny”, który był moją pierwszą miłością
Pierwszym ważnym „tym jedynym” i zarazem pierwszą miłością był mój chłopak na studiach. Łączyło nas coś naprawdę fajnego; kochaliśmy się, śmialiśmy, on był czuły i opiekuńczy… tak bardzo, że wreszcie kazał mi zmienić styl ubierania, bo był niby zbyt „wyzywający”. Zaczęłam więc ubierać się bardziej „przyzwoicie”. Pod koniec naszego związku przestaliśmy już nawet uprawiać seks – usłyszałam, że choć wciąż mnie lubi, to już go nie pociągam, bo „przestałam o siebie dbać”. Zerwałam z nim.
Błogosławieństwo: dowiedziałam się, jak to jest być w (jako tako) zdrowym, pełnym miłości związku.
Lekcja: nie zmieniaj tego, kim jesteś, by zaspokoić czyjeś ego. Choć dla wielu wynoszenie go na piedestał jest zwyczajnie płytkie, to jednak udane życie seksualne ma duży wpływ na trwałość związku.
„Ten jedyny”, który nauczył mnie, na co uważać
Miałam 20 lat, gdy zaangażowałam się w kolejny związek. Chwilę mi zajęło, żeby otrząsnąć się po rozstaniu, a chciałam też mieć pewność, że następnemu partnerowi dam wszystko to, czego nie dałam byłemu. Nowy chłopak nie miał do zaoferowania niczego poza wyglądem i fiutem, a poza tym przejawiał już tylko przemocowe tendencje. W tym przypadku są same lekcje.
„Ten jedyny”, który nauczył mnie kochać samą siebie
Następny „ten jedyny” pokazał mi, że nie powinnam musieć walczyć o coś, co jest mi pisane. To była bratnia dusza, przy której zacierały się granice przyjaźni. Od razu przypadliśmy sobie do serca, znaliśmy na wylot swoje wady i zalety i łączyła nas więź tak namacalna, że inni często brali nas za parę. Nie chciał być ze mną, ale nie chciał też, żebym była z kimkolwiek innym – i bardzo dbał, żeby do tego nie doszło. W swojej naiwności uważałam wówczas, że to urocze, choć w rzeczywistości po prostu próbował mnie kontrolować. W rezultacie relacja skręciła w mocno toksyczną stronę. Ja skończyłam ze złamanym sercem, a on wylądował w ramionach mojej przyjaciółki po tym, jak podstępnie nastawił nas przeciwko sobie i wmanewrował w walkę o jego uczucia. Ostatecznie to ja przegrałam i było mi z tym naprawdę, ku***, ciężko. Skończyło się na tym, że zaczęłam wątpić w siebie i zrobił się ze mnie kawał szmaty (to było nawet zabawne). Z perspektywy czasu cieszę się, że do tego doszło. Kolejne lata były dla mnie przełomowe. Zablokowałam gościa, gdzie tylko się dało, pozbierałam się do kupy i przede wszystkim nauczyłam się kochać siebie. Do tego stopnia, że nie starałam się już przekonywać nikogo o mojej wartości, jeśli sam jej nie dostrzegał.
„Ten jedyny”, który dał mi nieziemskie orgazmy
Wtedy poznałam „tego jedynego”, który doprowadził mnie do orgazmu podczas penetracji. Uprawiałam seks od 18 roku życia i zdarzało mi się udawać szczytowanie, ale w końcu przestałam to robić – bo niby dlaczego miałabym gloryfikować kiepskie bzykanko? TAK, MÓJ KRÓLU, DLA MNIE NIC! Gdy miałam około 25 lat, zaczęłam sypiać z naprawdę atrakcyjnym sąsiadem. Miał jaskrawoniebieskie oczy i charakterystyczny dla południowego Londynu akcent, który aż ociekał urokiem. Byliśmy kochankami przez jakieś trzy lata z przerwami i czułam się z nim w łóżku naprawdę swobodnie. Nauczyłam się, że to jest właśnie klucz do jednoczesnych orgazmów. Pewnej nocy (dobre dwa lata, odkąd zaczęliśmy się spotykać) podczas seksu poczułam, jak po moim ciele rozlewa się fala przyjemnego ciepła. Mięśnie napięły się jak w konwulsjach, powieki zacisnęły do bólu, a z gardła wydobył chrapliwy dźwięk, gdy z całych sił przycisnęłam go do siebie. „Ja pierd***, co to było? Nigdy czegoś takiego nie przeżyłam!” – uśmiechnęłam się do niego z dumą i przybiłam mu piątkę.
„Ten jedyny”, który pokazał mi, że miłość to wybór
Po etapie szmacenia się na potęgę żyłam w celibacie przez jakieś 3 lata. Postanowiłam trzymać się z dala od facetów, póki nie trafi się taki, który spełni moje wymagania. Robiłam listy, medytowałam i powtarzałam afirmacje, aż spotkałam mojego obecnego partnera. Jest najbliżej bycia „tym jedynym” ze wszystkich dotychczasowych „tych jedynych”, o czym najlepiej świadczy fakt, że nie tylko pokonał niesławną granicę sześciu miesięcy, ale i rozciągnął je do niemal pięciu lat. Dlaczego ten związek tak bardzo różni się od poprzednich? Otóż gdy tworzyłam listę cech, których szukam u partnera, odeszłam od mojego ideału. Odkąd lepiej poznałam samą siebie, mniej skupiałam się na tym, czego chcę, a bardziej na tym, czego potrzebuję. Wykorzystałam w praktyce całą wiedzę wyniesioną z poprzednich związków. Odsunęłam oczekiwania na bok i przyjęłam go takiego, jakim jest – a dzięki temu okazało się, że jest cudowny.
Nawet jeśli nie do końca podoba mu się mój styl ubierania, ja się tym nie przejmuję, a on nie naciska, żebym go zmieniła. Trenowałam przy nim cierpliwość – był wymagającym nauczycielem, ale nie przeszkadzało mi to, bo on musiał mieć cierpliwość do mnie. Uświadomił mi wagę komunikacji między ludźmi i nauczył, że konflikty oraz kłótnie to jeszcze nie koniec świata i nie muszę uciekać. Nauczył mnie, że miłość to wybór i jeśli w związku ma się układać, trzeba ciągle wybierać siebie nawzajem. Nie zawsze będzie łatwo, bo ludzie są z natury irytujący i dziwnie poskładani, ale jeśli tylko wam na nich zależy, to ich wybierzcie. Do tego ten seks! Klnę się na Boga, że nigdy nie miałam tylu orgazmów! To się nazywa życie!
Podsumowując: odpuśćcie sobie szukanie ideału. Znacząco zmniejsza to liczbę dostępnych możliwości, poza tym nikomu nie uda się spełnić wszystkich waszych oczekiwań. Pogódźcie się z tym, że nikt nie jest doskonały, również wy. Każde randkowe spotkanie przedstawia sobą coś wartościowego (błogosławieństwa i te przeklęte lekcje), nawet jeśli nie od razu zdajecie sobie z tego sprawę. Nie wszyscy zostaną miłością waszego życia, ale każdy z „tych jedynych” w jakimś stopniu ukształtuje wasze podejście do związku. Jedni nauczą was, jak bronić swoich wartości, a inni – jak dać miłości drugą szansę. Wraz z upływem lat wasze potrzeby będą się zmieniać, dlatego nie wolno spuszczać ich z oka. Życie bardzo szybko może przejść od „Oby byli dobrzy w łóżku” do „Czy dadzą radę spłacać ze mną kredyt i wychowywać dzieci?”.
Apeluję do was z całych sił: szukając następnego „tego jedynego”, myślcie nie o tym, czego chcecie, a czego potrzebujecie. Nie zawsze będzie idealnie, ale zawsze w jakiś sposób będzie warto – a kto wie, może czeka was niespodzianka.